HAWAJE
13:43
CHICAGO
17:43
SANTIAGO
20:43
DUBLIN
23:43
KRAKÓW
00:43
BANGKOK
06:43
MELBOURNE
10:43
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » 5 Tygodniowa Podróż Balonem nad Afryką » 5TPBnA Rozdział XLI
5TPBnA Rozdział XLI

Juliusz Verne


- Gdybyśmy nie byli tak przezorni i nie zmniejszyli naszych ciężarów - rzekł doktór - zginęlibyśmy bezpowrotnie, udało nam się, ale jeszcze grożą nam niebezpieczeństwa.
- Czego się jeszcze obawiasz? - pytał Dick - "Victoria" bez twego pozwolenia nie może się spuścić, a nawet gdyby się spuściła...


- Gdyby się spuściła? Spojrzyj naokoło Dicku!
Przebyli właśnie brzeg lasu i ujrzeli 30-tu jeźdzców, uzbrojonych w piki i muszkiety. Na swych rączych koniach galopowali w kierunku "Victoryi", sunącej z nadzwyczajną szybkością.
Ujrzawszy podróżnych, jeźdzcy wydali przeraźliwy okrzyk i chwycili za broń; można było spostrzedz gniew i groźbę na ich opalonych, dzikich twarzach.
- To są okrutni Talibasi - rzekł doktór - wolałbym być w lesie otoczonym przez dzikie zwierzęta, niż wpaść w ręce tych bandytów.
- W samej rzeczy nie budzą oni zaufania - dodał Joe - są to silne łotry.
- Patrzcie na te zburzone wsie, spalone chaty - mówił dalej doktór - to ich dzieło, tam, gdzie kiedyś były urodzajne pola, teraz jest pustka.
- Dobrze, że nas dosięgnąć nie mogą - powiedział Kennedy - jeśli nam się uda wrócić ponad rzekę, będziemy zupełnie bezpieczni.
- Tak jest, Dicku, ale nie wolno nam spadać - rzekł doktór, spoglądając na barometr.
- Na wszelki wypadek zrobimy dobrze, jeżeli broń naszą przygotujemy - powiedział Kennedy.
- To nigdy nie szkodzi, panie Dicku.
- Na jakiej znajdujemy się teraz wysokości? - pytał Kennedy.
- 750 stóp, ale nie możemy już za pomocą wznoszenia się, lub opadania, szukać pomyślnego wiatru, lecz musimy zdać się na łaskę i niełaskę balonu.
- To źle, wiatr jest umiarkowany - mruczał Kennedy - gdyby nas porwał orkan, szalejący przedtem, dawno bylibyśmy już stracili z oczu tych łotrów.
- Łajdaki, ścigają nas! - rzekł gniewnie Joe.
- Gdyby tylko strzał mógł ich dosięgnąć - zauważył strzelec - z największą przyjemnością wysadziłbym z siodła jednego po drugim.
- Byłoby to dobrze, ale wówczas bylibyśmy także oddaleni od nich na strzał i "Victoria" stałaby się łatwym celem dla kul z muszkietów, a pomyśl, w jakiem bylibyśmy położeniu, gdyby kule ich rozerwały balon.
Talibasi ścigali podróżnych przez całe przedpołudnie. Do godziny 11-tej zrana, balon przebył zaledwie 15 mil na zachód. Doktór wciąż patrzał, szukając na horyzoncie chociażby jakiejś małej chmurki. Obawiał się wciąż zmiany powietrza. Coby się z nimi stało, gdyby rzuceni znów zostali nad Nigr? Nadto wiedział, że balon widocznie opadał; od chwili wzlotu spuścił się przeszło na 300 stóp, a do Senegalu było co najmniej jeszcze 12 mil. Sądząc po szybkości, z jaką się posuwali, trzeba było 3-ech dni, aby się do tej miejscowości dostać.

W tej chwili nowe okrzyki zwróciły uwagę podróżnych. Talibasi przyspieszyli bieg swych rumaków. Doktór spojrzał na barometr i zrozumiał natychmiast powód tych krzyków.
- Czy spadamy? - spytał Kennedy.
- Tak!
- Do licha! - zawołał Joe.
Po upływie kwadransa łódź była oddaloną od ziemi zaledwie na 150 stóp, ale wiatr zaczął dąć silniej. Talibasi powstrzymali szalony bieg swych koni i zaczęli strzelać.
- Daremny wasz trud, głupcy! - zawołał Joe, biorąc na cel jednego z najbardziej zawziętych jeźdzców.
Talibas padł na miejscu, towarzysze jego na chwilę się zatrzymali.
- Jeżeli jeszcze będziemy spadali, wpadniemy w ich moc, musimy koniecznie wznieść się znowu wyżej.
- Wyrzuć resztę zapasów pemikanu, pozbędziemy się w ten sposób 30 funtów!
Joe wykonał bezzwłocznie rozkaz.
Łódź, która prawie dotykała ziemi, wzniosła się znowu wśród wściekłych okrzyków Talibasów; po upływie jednak godziny "Victoria" znowu zaczęła spadać i łódź niebawem znalazła się na ziemi.
Talibasi rzucili się na nią. Zaledwie jednak "Victoria" dotknęła ziemi, gdy znów, jak się to często zdarza w podróżach napowietrznych, jednym skokiem wzniosła się, aby znów spaść o milę dalej.
- Więc nie ujdziemy im! - zawołał gniewnie Kennedy.
- Wyrzuć zapas wódki, Joe! - zawołał doktór - a także instrumenty, wogóle wszystko, mające jakąkolwiek wagę, nawet ostatnią naszą kotwicę, konieczność tego wymaga!
Joe wyrzucił barometr i termometry, ale to nic nie znaczyło, balon, który się na chwilę podniósł, znów spadał; Talibasi przysuwali się coraz bliżej i byli odeń oddaleni zaledwie o 200 kroków.
- Wyrzuć obydwie strzelby - wołał doktór.
- Przynajmniej nie bez wystrzałów - rzekł strzelec.
I cztery strzały jeden po drugim padły w szeregi jeźdźców, czterech też Talibasów padło na ziemię, wydając wściekłe okrzyki.
"Victoria" znowóż się wzniosła, skacząc, jak wielka elastyczna piłka, odskakująca od ziemi.
Oryginalny był widok, jak nasi nieszczęśliwi podróżni w olbrzymich skokach powietrznych usiłowali uciec, ale położenie to miało się wkrótce skończyć. Była godzina 12-ta, "Victoria" słabła, opróżniała się coraz bardziej, przybierała coraz więcej kształt flaszki.
- Niebo nas opuszcza! - rzekł Kennedy - zginiemy!
Joe milcząco spoglądał na swego pana.
- Nie! - rzekł tenże z naciskiem - mamy jeszcze 150 funtów do wyrzucenia.
- A mianowicie? - pytał Kennedy, patrząc z niedowierzaniem na doktora.
- Łódź - odpowiedział doktór spokojnie. - Zawiesimy się w sieci, trzymając się sznurów, w ten sposób dotrzemy do rzeki. Prędko! prędko!
I odważni ci ludzie nie zwlekali z użyciem tego środka ocalenia. Joe trzymał się jedną ręką sieci, a drugą przeciął liny łodzi, która padła w tej samej chwili, kiedy balon ostatecznie paść zamierzał.
Talibasi pognali konie, biegły one w pełnym galopie, ale "Victoria", która znalazła teraz silniejszy prąd wiatru, uciekła przed nimi i w szybkim biegu skierowała się do pagórka, położonego na zachód; była to pomyślna okoliczność dla podróżnych, że mogli się wznieść ponad nim, podczas gdy horda była zmuszoną skierować się więcej na północ, dla obejścia tegoż pagórka.
Gdy przebyli pagórek, doktór radośnie zawołał:
- Rzeka! rzeka! - Senegal!
W istocie dwie mile od nich rzeka płynęła szerokim korytem; przeciwległy, nizki i urodzajny brzeg stanowił wyborne miejsce do wylądowania.
- Jeszcze 15 minut, a będziemy ocaleni! - zawołał Fergusson.
Ale stało się inaczej, pusty balon spadał coraz niżej na grunt, pozbawiony prawie wegatacyi. Kilkakrotnie dotykała "Victoria" ziemi, ażeby się znów wznieść; skoki jej zmniejszały się zarówno pod względem wysokości, jako też przestrzeni, podczas ostatniego zahaczyła górną częścią sieci o wysokie gałęzie boababu, jedynego, samotnego drzewa na tem pustkowiu.
- Stało się! - westchnął strzelec.
- I tylko o 100 kroków od rzeki - dodał Joe.
Trzej nieszczęśliwi wysiedli na ląd i doktór doprowadził swych towarzyszy do Senegalu.
Przybywszy na brzeg, Fergusson rozpoznał wodospad Guina, nie widać tu było żyjącej istoty, ani też barki.
Na pierwszy rzut oka przypuszczać należało, iż przebycie tej rzeki jest niemożliwem; ale doktór niebawem zawołał donośnym i energicznym głosem:
- Nie wszystko jeszcze stracone!
- Byłem tego pewny - rzekł Joe, spoglądając z zaufaniem na swego pana.
Widok zeschniętej trawy, którą ujrzał doktór, naprowadziło go na śmiałą myśl. Być może, iż tym sposobem możnaby się jeszcze uratować. Zaprowadził swych towarzyszy do obsłony balonu.
- Jesteśmy od tej zgrai oddaleni jeszcze na godzinę drogi - rzekł Fergusson - nie traćmy czasu i zbierzmy wielką ilość zeschniętej trawy, potrzeba mi najmniej około 10 funtów tejże.
- Co z nią zrobisz? - pytał Kennedy.
- Nie mam już gazu, nie pozostaje mi więc nic innego, jak przebycie rzeki za pomocą ogrzanego powietrza.
- Ach, mój Samuelu, ty jesteś istotnie wielkim człowiekiem!
Joe i Kennedy zabrali się bezzwłocznie do dzieła i wkrótce nagromadzili duży stóg trawy obok boababu. Nie wiele czasu było potrzeba do tego, aby nadąć balon za pomocą ogrzanego powietrza.
Ogień utrzymywano starannie, dzięki obfitości trawy i "Victoria" zaczęła stopniowo nabierać poprzedniego wyglądu.
Była wówczas godzina 12-ta minut 45.
W tej chwili ukazała się w odległości 2-ch mil na południu banda Talibasów, słyszano wyraźnie ich krzyki.
- Za 20 minut będą tutaj! - rzekł Kennedy.
- Trawy! trawy! Za 10 minut będziemy wysoko w powietrzu!
Joe szybko dostarczył więcej paliwa. "Victoria" w 2/3 częściach była nadęta.
- A teraz umieśćmy się tak samo, jak poprzednio.
Po upływie 10 minut kilka wstrząśnień zwiastowało, iż balon zamierza wznieść się.
Talibasi zbliżali się, oddaleni byli zaledwie o 500 kroków. - Trzymajcie się dobrze! - wołał Fergusson.
- Nie obawiaj się, panie doktorze!
Balon był gotów do drogi, wzniósł się niebawem.
- Naprzód! - krzyknął Joe.
Ogień z muszkietów był mu odpowiedzią i jedna kula nawet otarła mu ramię. Wówczas Kennedy strzelił ze swego karabinu i powalił na ziemię jeszcze jednego nieprzyjaciela.
Okrzyki wściekłości, nie dające się opisać, towarzyszyły ucieczce balonu, który podniósł się do 800 stóp.
W 10 minut potem odważni podróżni zauważyli, że zbliżają się do drugiego brzegu.
Tam stała pełna zaciekawienia, obawy i wzruszenia grupa, złożona z 10-ciu ludzi. Ludzie ci mieli na sobie uniformy francuskie. Można sobie wyobrazić ich podziw, gdy zauważyli wznoszenie się balonu na drugim brzegu rzeki.
Żeby nie dowódca ich, porucznik marynarki, który z gazet wiedział o odważnej wyprawie doktora Fergussona i rzecz całą im wytłomaczył, byliby na pewno sądzili, że balon, to zjawisko nadziemskie.
Było wątpliwem, czy balon, który zaczął się zwężać, dotrze do przeciwległego brzegu, to też Francuzi wskoczyli do rzeki i pochwycili w objęcia trzech Anglików w chwili, gdy "Victoria" spadła o parę sążni od lewego brzegu Senegalu.
- Czy mam przyjemność widzieć doktora Fergussona? - zapytał porucznik.
- Tak, i dwóch jego towarzyszy - odpowiedział spokojnie doktór.
Francuzi wydobyli podróżników z rzeki; podczas gdy balon, porwany dzikim wirem, popłynął jak olbrzymi pęcherz, ażeby pogrążyć się z wodami Senegalu w kataraktach Guiny.
- Biedna "Victoria"! - zawołał Joe.

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

1


w Foto
5 Tygodniowa Podróż Balonem nad Afryką
WARTO ZOBACZYĆ

Kenia: Kraj przygody
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

@dC 5: Jest nadzieja!
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl