HAWAJE
10:53
CHICAGO
14:53
SANTIAGO
17:53
DUBLIN
20:53
KRAKÓW
21:53
BANGKOK
03:53
MELBOURNE
07:53
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Kaukaz: Śladami Herkulesa » KsH 7: Kazbek - pierwsze starcie
KsH 7: Kazbek - pierwsze starcie



W przedpokoju Iriny można było się naprawdę zadomowić. Zadomawianie zaczynało się już od progu kamienicy strzeżonego przez dwa kamienne lwy. Przechodząc przez podwórko zawłaszczone przez dzieci z okolicznych domów powoli zaczynało się czuć jednym z krewnych i znajomych władczyni tbiliskiego hostelu. Swoją władzę sprawowała zazwyczaj z obszernego fotela na drugim piętrze. Wychodziło się tam po szerokich schodach, ogromną klatką, zupełnie niepodobną do ciasnoty współczesnych budynków.






Zobacz  powiększenie!
Kazbek - pierwszy rzut oka
Przeszedłszy przez masywne, lecz wiecznie otwarte drzwi mieszkania można było zapuścić się w labirynt pokoi, łóżek i balkonów, lub ulokować się w obszernej kuchni. Można jednak też było pozostać w przedpokoju – rozsiadając się na jednej z kanap, lub lokując się na schodach prowadzących na piętro. Spod sufitu zwieszały się flagi kilkudziesięciu państw. W tym dobrze wyeksponowana biało-czerwona. – U nas polska autonomia! – śmiała się Irina, kiedy oczekiwaliśmy w jej domostwie na ewakuację do kraju. To jednak jeszcze nie teraz.
Teraz przybyliśmy do Iriny wprost z dworca, gdzie dowiozła nas sfatygowana marszrutka z Mesti. Ponad 300 kilometrów gruzińskimi drogami uczyniło nas odpornymi na wszelkie mocne wrażenia. O ile za takowe uznajemy wyprzedzanie radiowozu na podwójnej ciągłej, wyprzedzanie w tunelu, czy porozumiewawcze wymiany mrugnięć światłami z nadjeżdżającym z naprzeciwka TIRem. Nie do końca pojęliśmy znaczenie tego ostatniego zachowania, lecz chyba było to coś w rodzaju podniesionego w górę kciuka. „Udało się, żyjemy!”. Przybyliśmy do Tbilisi jako kompletni ignoranci, znając tylko jedną nazwę ulicy, na której miał się znajdować podobno przyzwoity hostel, oraz nazwę jakiegoś przydworcowego hotelu. Ten ostatni udowodnił nam, że jednak nie na wszystko jesteśmy przygotowani. Wycofaliśmy się z Maćkiem pospiesznie z ciemnego korytarza, gdzie dwóch Gruzinów grało w kości w żółtawym świetle słabej żarówki. I tak wylądowaliśmy u Iriny. A ona spojrzała na nas z majestatu swego fotela i wysłała do domu własnej córki, ponieważ hostel był już pełen gości. Cały dzień spędziliśmy na włóczeniu się po stołecznych ulicach, by pod wieczór wrócić do przybytku Iriny, skąd podstawiony kierowca (chyba też ktoś z rodziny) zabrał nas na miejsce noclegu. W upalną noc poznawaliśmy trudne zagadnienia obsługi radzieckiej pralki, chłodziliśmy herbatę i czuliśmy się całkiem domowo.
Kolejny dzień rozpoczęliśmy znów przemierzając kamienne ulice Tbilisi. Z aparatem w ręku, choć wydaje się, że pominęliśmy większość atrakcji omawianych w przewodnikach turystycznych. Zachwyciły nas jednak potężne, poradzieckie tunele metra rozświetlane wielkimi lampami. Na nasze zainteresowanie zasłużyła też najprawdziwsza budka z piwem, jaka w Polsce ostała się już tylko w formie przysłowia. Sącząc kufel zimnego piwa za jedno lari podziwialiśmy pociąg towarowy jadący niemal przez środek dworca marszrutek. Na dworzec zaś przybyliśmy nieprzypadkowo. I nieprzypadkowo wróciliśmy tam po południu, obarczeni plecakami. Nadszedł czas kolejnej drogi i po ponad tygodniu czystej włóczęgi znów mieliśmy przed sobą cel. Kazbek.
Gruzińska Droga wojenna pięła się serpentynami wśród gór. Nie pamiętam z niej jednak wiele, bo podczas podróży opanowaliśmy niemal do perfekcji sztukę zasypiania nawet w najbardziej trzęsącym i rozklekotanym busie. Dopiero pod koniec trasy zobaczyłem więc długie tunele w skale, które prawdopodobnie stanowią alternatywną drogę w czasie zimy. Zobaczyłem też z oddali pierwsze zarysy Stepansmindy, czyli Kazbegi – miasteczka u podnóża wielkiej góry. Stepansminda przywitała nas dymem z płonących koszy na śmieci (normalna praktyka, tańsza niż wywożenie odpadów). Przywitała nas też jednak pierwszym spojrzeniem na szczyt, z którym przyszło nam się mierzyć następnego dnia. Na razie nasz wzrok zatrzymał się jednak na kościółku Cminda Sameba, który wznosił się nad zabudowaniami. – Idziemy tam jeszcze dzisiaj? – zapytaliśmy sami siebie z pewnym wahaniem w głosie. I zostaliśmy na dole. W namiotach, na zapleczu „Mountain house” – hostelu, który wskazała nam dwójka spotkanych na miejscu Polaków. Lepsze to niż stadion piłkarski, który polecano nam wcześniej. Pewnie zresztą rozbilibyśmy się tam, gdyby nie wciąż trwający mecz. Zanim jednak rozstawiliśmy „pałatku” zdążyliśmy poznać Wilka. Właściwie ochrzcić, bo Wilk zazwyczaj nosi takie imię, jakie nadadzą mu spotkani ludzie. Spotkaliśmy go, kiedy stanął przed problemem wymiany paru dolarów na lari mówiąc wyłącznie w kompletnie nieprzydatnych w Gruzji językach. Pomogliśmy. Napoiliśmy, nakarmiliśmy i przenocowaliśmy. Dlaczego? O tym będzie później, gdyż Wilk – podróżnik absolutny – godny jest osobnej notki. Tymczasem możemy więc przenieść się do następnego dnia, kiedy to leniwie dokończyliśmy śniadanie, zwinęliśmy namioty i około dziesiątej, w rozpoczynającym się upale rozpoczęliśmy podejście.

Zobacz  powiększenie!
Woda na Marsie?
W olimpijskim tempie, bo godziny błądzenia pod swanecką Lajlą Lekheli sprawiły, że ewidentna droga, jakkolwiek stroma by nie była, zdawała nam się prawdziwym luksusem. Pod kościołem znaleźliśmy się w ciągu godziny, a po chwili napawania się jego chłodną atmosferą ruszyliśmy wyżej przez górskie hale. Towarzyszył nam wiatr, więc temperatura wróciła do alpinistycznej normy. Błyskawicznie jednak zdobyliśmy przełęcz na 2900 m.n.p.m. i zaczęliśmy zagłębiać się w kamienną morenę. Coraz głośniej i bliżej nas szumiała też lodowcowa rzeka, którą należało przekroczyć. Czasem człowiek czuje się w górach jak bohater starej "platformówki" – gry komputerowej typu „skacz i biegaj”. Spod nóg osuwa się kamień, w zasięgu skoku już kolejny stały punkt, rzeka czeka tylko na nieuważny ruch. Którędy droga? Zaraz, czy przypadkiem to coś, co trawersuję nie jest wylotem bramy lodowcowej? Level up – lodowiec. Ubierać raki czy nie? To szczelina, czy zwykły strumień? Spokojnie, strumień. Jak wyjść z tej mgły? Która godzina? Te dwa ostatnie pytania okazały się szczególnie istotne, kiedy przeciąwszy wreszcie lodowy masyw w poprzek stanęliśmy na morenie bocznej. Ładnie powiedziane: morenie bocznej. Stanęliśmy na Marsie. Gdzieś w okolicy powinien być cel dzisiejszego dnia – baza alpinistyczna. Na razie jednak czerwona skała otaczała nas i ciągnęła się wszędzie, gdzie sięgał wzrok. Sięgał zresztą niedaleko, ograniczony popołudniową mgłą. Kolejne minuty wypełniał mozolny rekonesans w dwójkowych zespołach. Trzaski i piski krótkofalówek. – Gdzie jesteście? Co? Budynek daleko? Są tam jacyś ludzie? Nie ma? No i co teraz?

Źródło: informacja własna

1


w Foto
Kaukaz: Śladami Herkulesa
WARTO ZOBACZYĆ

Tajlandia: pływający targ
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

Krakowski rejs dookoła Europy Zachodniaj
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl